Minął miesiąc. Właściwie to ponad miesiąc, bo tekst “Naprawiam swoje życie” powinnam opublikować 1. października. A ten – 1. listopada. To dużo mówi o mojej regularności, nad którą między innymi chcę pracować w tym miesiącu.
REGULARNA PUBLIKACJA NOWYCH TEKSTÓW
Idealnie byłoby publikować nowy tekst co trzy dni, jak mówią inni. I chcę tak czynić. W obecnej sytuacji takie założenie jest dla mnie jednak trochę niewykonalne – zresztą widzisz, jak często zamieszczam nowe treści teraz. Dobrze, że w ogóle coś wrzucam, patrząc na brzydką przerwę, którą sobie zrobiłam w wakacje. Uważam jednak, że publikowanie świeżutkich postów z częstotliwością dwóch tygodniowo jest dla mnie aktualnie możliwa do osiągnięcia.
Mam z tym trochę pracy, bo ciężko mi złapać takie fajne flow na pisanie, o którego braku narzekałam w sierpniu. Rzadko rozwijam na temat, który zamierzałam poruszyć, kiedy siadałam do tekstu. Zazwyczaj wychodzi coś zupełnie innego, a ten pierwotny zostaje odsunięty w czasie. Ach, jak mnie to początkowo niesamowicie frustrowało! No bo, wiesz, miałam świetny, nośny pomysł, którego, chociaż bardzo chciałam, nijak nie mogłam ugryźć. I siedziałam nad nim dzień, drugi, rozciągało się to do tygodnia. Bo koniecznie chciałam przekazać Ci tę konkretną myśl i żadną inną.
A to nie ma sensu. Kurczowe trzymanie się jednego tematu, do którego nie mogę nawet dwóch sensownych zdań napisać, totalnie mija się z celem. I niesie za sobą ryzyko, że taki właśnie potencjalnie dobry temat po prostu spalę, rozwijając go na siłę.
Zmieniam taktykę. Obecna zakłada, że, jeśli ma miejsce powyższa sytuacja, po prostu zapisuję sobie taki pomysł w folderze z innymi potencjalnie dobrymi tematami (mam ich tam spisanych naprawdę wiele, a zaskakująco rzadko je przeglądam). I piszę o czymś, co mi bardziej podpasuje w danej chwili. Tak pewnie robi większość myślących osób. Poza mną.
Ustalam zatem, że listopad to miesiąc, w którym będę bardzo pilnowała tego, aby w ciągu tygodnia na bloga wjechały dwa nowe artykuły. Wiem, wiem, spaliłam już pierwszy tydzień, ale, cóż… no życie, no. Będę się z tego tłumaczyć w grudniu, o!
JEDZENIE ŚNIADAŃ
To kolejne, nad czym muszę popracować, bo częstotliwość, z jaką jem posiłki, jest, no cóż… zdecydowanie zbyt niska. Dwa posiłki, czasem jeden (!) w ciągu dnia… Przyznasz, że najzdrowsze to to nie jest. I mnie też to nie pasuje. Kalorii wcale nie zjadam dzięki temu mniej, a czuję się dużo, dużo gorzej. Zwłaszcza że te dwa posiłki, które zjadam, to zazwyczaj obiad i kolacja. Późna.
Zmieniam to! W listopadzie codziennie chcę jeść śniadanie. Może niekoniecznie w taki sposób, jak uczą fit blogi, że w ciągu godziny od przebudzenia, bo już i tak cierpię, że muszę wcześniej wstać, by buźkę ogarnąć (nad tym pracowałam w październiku). Jednak chociażby w samochodzie, w drodze do pracy czy już nawet w samej pracy, ale zaraz po przyjściu do niej – myślę, że z tym dam sobie radę. Zwłaszcza, że nie zamierzam, przynajmniej teraz, wymyślać nie wiadomo jakich cudów na to śniadanie. W zupełności zadowolę się granolą z mlekiem czy kanapką jednodniową z Fresh Marketu. Te kanapki mają trzy zalety: są niedrogie, całkiem smaczne i, co najważniejsze, to nie ja je muszę robić.
Zależy mi na tym, by przyzwyczaić się do tego, że rano jem. Nigdy nie lubiłam śniadań (poza niedzielnymi w okolicy południa), jedzenie tak wcześnie niespecjalnie mi wchodziło i nawet w czasach szkolnych jadłam coś dopiero na przerwie obiadowej.
Okej, wiesz już, nad czym pracuję w listopadzie. A jak mi poszło z tym, na czym się skupiałam miesiąc temu?
REALIZACJA CELU Z PAŹDZIERNIKA
Właściwie wyszło mi całkiem nieźle. Potknięcia miałam trzy: dwa polegały na tym, że zasnęłam na kanapie i na automacie przeniosłam się do łóżka, jedno – ekstremalnie zaspałam, a bardzo, bardzo nie chciałam się spóźnić, więc poranną pielęgnację skróciłam tylko do przemycia twarzy płynem micelarnym. Jak na mnie to naprawdę dobry wynik.
Chociaż na początku zmuszałam się, żeby spędzić w łazience tych dodatkowych dziesięć minut, to po pewnym czasie zaczęło mi to sprawiać przyjemność, bo widzę, że kondycja mojej cery wyraźnie się poprawia. Nie oszukujmy się, nie są to spektakularne efekty, bo nie nagrywam reklamy nowego superkremu przeciwzmarszczkowego, ale różnica jest jak najbardziej zauważalna. Skóra jest znacznie mniej zaczerwieniona, cienie pod oczami, do których maskowania już się przyzwyczaiłam, powoli się rozjaśniają (jeśli to zasługa tego, co myślę, to na pewno niedługo o tym napiszę więcej!), buźka jest mniej szara i sprawia wrażenie wypoczętej. W dodatku peeling twarzy robiony raz w tygodniu teraz w zupełności mi wystarcza. Wcześniej musiałam go robić co dwa, góra trzy dni. I nauczyłam się poprawnie nakładać krem pod oczy. Przedtem nie przykładałam do tego wagi, bo po pierwsze nie robiłam tego regularnie, po drugie zaś – to przecież żadna filozofia, nie? Nie do końca, bo wcześniej aż nazbyt często… piekły mnie oczy od kremu. Byłam pewna, że mam badziewny krem, ale jednak się okazało, że to ja po prostu nakładałam go nie tak, jak trzeba. Co ciekawe – odkąd dbam o odpowiednie nawilżenie, makijaż znacznie lepiej wygląda. A dotąd myślałam, że po prostu wciąż trafiam na kiepskie podkłady.
Uważam, że utrwalenie sobie nawyku regularnej pielęgnacji nie będzie mi sprawiało trudności – mam lepsze samopoczucie, bo widzę efekty. I chcę, żeby kondycja mojej skóry wciąż była możliwie najlepsza. Wciąż zdarzają mi się wieczory totalnego lenia, ale wtedy nie odkładam pielęgnacji na czas bezpośrednio przed snem – zajmuję się tym wcześniej, kiedy na przykład czekam, aż zagotuje mi się woda na herbatę.
Jestem ogromnie ciekawa, jak wyjdzie mi realizacja listopadowych celów. Wciąż nie są to wybitnie ambitne plany, ale jakieś są. A ja czuję się znacznie lepiej ze świadomością, że coś zmieniam na lepsze w swoim życiu. W końcu warto wziąć rozbieg i zacząć od małych rzeczy, zanim człowiek się weźmie za wielkie zmiany, prawda?